W sklepie przemysłowym Danuty Warzechy i Stanisława Furtaka przy ul. 1 Maja od przeszło 30 lat można było zdobyć części zamienne do najbardziej nawet niszowych sprzętów agd. Z końcem ubiegłego roku to kultowe miejsce zniknęło z handlowej mapy Sochaczewa. Tuż przed zamknięciem udało nam się porozmawiać z właścicielami.
Jak pamiętają starsi mieszkańcy, wcześniej w tym lokalu przez dziesięciolecia mieścił się zakład fryzjerski. - Mój mąż odziedziczył właściwie cały interes po świętej pamięci panu Malczyku – opowiada Danuta Warzecha. – Pracował u niego, a ten bardzo go kochał, bo nie miał swoich dzieci. Odkąd pamiętam, traktował go jak syna.
Danuta Warzecha z handlem związana była całe zawodowe życie. Najpierw pracowała w „Społem” w Chodakowie, potem przeniosła się do PSS przy Warszawskiej. Tak aż do momentu, kiedy po ślubie urodziła pierwsze dziecko. Potem po dziesięciu latach drugie, a kiedy je też odchowała, jak sama mówi, zaczęła się rozglądać za jakimś zajęciem.
- Mąż poradził mi, żebym przejęła lokal po jego zakładzie fryzjerskim - opowiada. - „Weź sobie przód, ja sobie wezmę tył. Będziemy sobie tutaj razem pracować”. I tak od 32 lat prowadzę tu sklep. Tak sobie stoję za ladą, a ludzie przychodzą i wychodzą (śmiech). Mamy bardzo dobrych klientów, miłych i sympatycznych. Ja też przez całe życie się staram, żeby żadnego nie urazić i żeby się na mnie nikt źle nie patrzył. Teraz przychodzi taki moment, że trzeba odpocząć.
Od samego początku działalności za zaopatrzenie sklepu odpowiadał Stanisław Furtak. Nie było to jego jedyne zajęcie, ale dawał radę.
- Przez pierwsze 20 lat ciągnąłem właściwie dwa etaty – opowiada. - Do 2010 na kolei, na sieciowym, na tak zwane „turnusy”, czyli zmiany. Po nocce miałem 48 godzin wolnego, po dziennej zmianie 24 godziny. To był czas, żeby zajmować się jeszcze jedną pracą. W latach 90. towaru trzeba było szukać. Brakowało wyspecjalizowanych hurtowni. Czasem obdzwaniało się za jakąś częścią całe Mazowsze. Teraz to hurtownie dzwonią do nas, czy nie chcielibyśmy czegoś od nich wziąć.
Jak opowiadają właściciele, na początku towaru na półkach było niewiele, bo klienci jeszcze nie wiedzieli, co sklep może zaoferować.
- Ale z czasem, jak się przyzwyczaili, to dokładaliśmy nowy asortyment. Zaczynaliśmy od części zamiennych do pralek. Po jakimś czasie zaczęła się moda na jednorazowe worki do odkurzaczy. Na początku ciężko je było zdobyć i sprzedawaliśmy je na sztuki. Wtedy jeszcze na rynku były dwa czy trzy rodzaje worków, które pasowały właściwie do wszystkich odkurzaczy. Później zrobiło się tak, że każdy producent ma inny worek, a czasem nawet każdy model odkurzacza - wspomina pani Danuta.
W latach 90. i jeszcze na początku obecnego tysiąclecia sklep nie mógł narzekać na brak klientów, bo ludzie przychodzili po części do wszystkiego. Teraz kupują przez Internet, a jeśli ktoś się do nich zgłasza, to najczęściej po bardzo rzadko spotykane części. Ale niestety bywają także nierzetelni klienci.
- Mieliśmy takie przypadki, że ludzie prosili o zamówienie jakiegoś elementu, którego nie było w sklepie, obiecywali, że przyjdą po odbiór i się więcej nie pokazywali – mówi Stanisław Furtak. - Po takich klientach mamy np. grzałki do rzadkich modeli pralek, które leżą już 15 lat. A 15 lat temu one kosztowały 55 zł, wtedy dużo pieniędzy. Ta część leży już przeszło dwa lata – opowiada pan Stanisław i wskazuje rodzaj powyginanej rurki z zaworem. - Klient wpadł, mówił proszę szybko zamówić, bo mi pilno i… nigdy się już po to nie zjawił. Tu z kolei mamy półki do lodówki Beko, rzadki model. Klientka prosiła szybko zamówić, że na pewno weźmie. To zamówiliśmy. Pani potem przychodzi, ogląda, podobają się, pyta ile za te półki. 50 zł. A nie, za tyle to nie wezmę i poszła. Półki czekają na klienta już ponad trzy lata.
Jednak właściciele, przyzwyczajeni do dobrej koniunktury, nie odmawiali sprowadzenia części do najbardziej niszowych sprzętów. Teraz brzmi to niewiarygodnie, ale kiedyś urządzenia naprawiało się dopóki całkiem nie odmówiły posłuszeństwa.
- W czasach, gdy na rynku królowały pralki Polar i Luna, mieliśmy klientów na całe silniki do nich – mówi Stanisław Futrak. - Ludzie brali też całe obudowy. To były tak dobre sprzęty, że każdemu żal było wyrzucić. I naprawa była opłacalna. A teraz naprawa pralki kosztuje 600 zł, a nowa - 1000 zł, no to komu się chce z tym bawić? Ta pralka za 1000 zł pewnie długo nie popierze, to po dwóch latach kupi się kolejną. Kiedyś było też więcej fachowców, którzy naprawiali sprzęt. Przychodzili do nas po części. W szczytowym momencie mieliśmy ponad 1000 pozycji w asortymencie. Części nawet do młynków do kawy i tego rodzaju drobiazgi.
- Przez pewien czas mieliśmy dobrą współpracę z panem, który naprawiał właściwie każde domowe agd – dodaje Danuta Warzecha. - Prowadził warsztat tu na zapleczu, gdzie wcześniej mój mąż miał zakład fryzjerski. To był bardzo dobry układ, bo jego klienci nabywali części do naprawy u nas, na miejscu. Niestety potem zapadł na zdrowiu i zrezygnował z działalności.
Z każdym rokiem było coraz gorzej. Niektóre części na wystawie zalegają kilka lat: grzałki do różnych modeli pralek, do term, podgięte, proste, szczotki do silników, długa grzałka do podgrzewania wody w wannie, która kiedyś dobrze się sprzedawała.
- Teraz to może zejdzie sitko do maszynki do mięsa, ale też coraz gorzej. Ludzie chyba już stary sprzęt wymienili na nowy. A na woreczkach do odkurzacz i podobnych pierdułkach, to się pan nie utrzymasz – narzeka Stanisław Furtak. - Tym bardziej, że nie mamy serca zrobić wyższych marż. Proszę pana, to pudełko worków w jednym z elektromarketów w Sochaczewie kosztowało 39.99 zł, u nas 14.90. W innym wężyki do przelewania 29 zł. U nas 10 zł. Handel powinien być zdrowy. Uczciwa marża dla mnie kończy się przy 30%. 200 proc. to jest kradzież w biały dzień. Myślę, że dzięki takiemu podejściu mieliśmy klientów. Ale na drobnych rzeczach nie da się utrzymać interesu.
Dlatego po 32 latach działalności właściciele Sklepu Przemysłowego Warzecha i Furtak zdecydowali się przejść na zasłużony odpoczynek.
- Zajmę się hodowlą pszczół – zapowiada pan Stanisław. - Zacząłem w zeszłym roku. Już mam trzy rodziny pszczele. Miodu miałem dwa litry w tym roku. Jest zabawa (śmiech). Trochę na rybki, trochę pszczółki i mam co robić.
Zamknięcia interesu bardziej żałuje pani Warzecha. - Trochę szkoda, że muszę odejść. Człowiek wrósł w to miejsce. Wrósł z nogami i z rękoma. Będzie na pewno trudno. Na pocieszenie powiem, że jestem po wstępnych rozmowach z sąsiadem, tym co ma ciastkarnię. Lokalizacja jest dobra. Podpowiadam mu, żeby podnajął ode mnie lokal, ustawił stoliki z parasolkami i sprzedawał desery. Na pewno w sezonie miałby bardzo dobry ruch. Sąsiad pomaszerował uzgadniać z żoną, więc jeszcze nie wiem, czy coś z tego będzie.
Sebastian Stępień