Jeśli będziemy przestrzegać podstawowych zasad higieny, trzymać się od siebie z daleka, przestrzegać kwarantanny, to oczywiście damy radę. W trudnym dla wszystkich okresie należy zachować rozsądek i dać służbie zdrowia czas na przygotowanie do leczenia naprawdę chorych. Z doktorem Pawłem Piątkiewiczem rozmawia Daniel Wachowski.
- Gdyby zastosować skalę od jednego do dziesięciu, chcąc ocenić sytuację w kraju, na ile powinniśmy się niepokoić?
- Na pięć. Wysoko, bo w mojej ocenie nie bardzo jesteśmy przygotowani do czekających nas wyzwań. Gdybyśmy byli dobrze przygotowani i uruchomili takie procedury jak kwarantanna znacznie wcześniej, to powiedziałbym, że bylibyśmy na skali między dwa a trzy.
- A co mogliśmy wcześniej zrobić?
- Uruchomić kwarantannę już w momencie, w którym wirus przywędrował do Europy. I wdrażać odpowiednie procedury, czyli zakupić leki, testy, sprzęt, środki ochrony osobistej dla medyków, uruchomić program zakupu respiratorów. Bo tu jest największy problem. Pacjenci umierają z powodu niewydolności oddechowej.
- Jesteśmy zagubieni i przestraszeni, bo przynajmniej w pierwszej fazie choroby nie potrafimy odróżnić zwykłego kataru od odry, świnki czy grypy.
- To prawda, bo każda z tych chorób ma objawy podobne do grypy. Zaczynamy się źle czuć, pojawia się zmęczenie, gorączka, kaszel. Wirus dopiero po kilku dniach ujawnia swoje prawdziwe oblicze w narządzie docelowym, który uszkadza. Wirusy działają w ten sposób, że przyłączają się do zdrowej komórki, aplikują do środka swój materiał genetyczny, replikują się i uszkadzają w ten sposób komórki. Na żadnym etapie choroby nie wolno leczyć się na własną rękę, a już absolutnie sięgać po antybiotyki. Stosowanie antybiotyków w infekcjach wirusowych, także w przypadku koronawirusa, jest błędem. Wirus pierwsze co napotyka, to nasze komórki bakteryjne, które żyją sobie naturalnie w nosie czy w gardle, w drogach oddechowych, w krtani, tchawicy, oskrzelach, przewodzie pokarmowym. Kiedy podamy antybiotyki, zabijemy naszą florę bakteryjną. To tak, jakby rozbroić swoją armię tuż przed atakiem wroga.
- Z jednej strony koronawirus to nie zwykła grypa, z drugiej nie jest tak agresywny jak sars czy ebola.
- Nie można mówić, że to jest zwykła grypa, bo koronawirus ma znacznie większą śmiertelność. Natomiast z punktu widzenia epidemiologicznego, nie jest to jakaś straszna choroba. Jest to wirus, który daje w większości przypadków łagodny przebieg. Taka jest prawda. Jest bardzo dużo ludzi, którzy przechodzą go bardzo łagodnie i zdrowieją. Wirus pozbawia życia zwłaszcza osoby starsze głównie dlatego, że po pierwsze mają schorzenia współistniejące takie jak cukrzyca, nadciśnienie tętnicze, miażdżyca. Do tego jeszcze zaczyna działać coś takiego jak starzenie się, które dotyczy również układu immunologicznego, zatem osoby starsze mają znacznie niższą populację limfocytów odpowiadających w pierwszej kolejności za obronę organizmu. Przy schorzeniach współistniejących seniorzy są znacznie bardziej podatni na inwazję wirusa i większe namnażanie się tego wirusa.
- Czy pełne odizolowanie się na dwa tygodnie daje sto procent pewności, że wirus nas ominie?
- Kwarantanna przerywa łańcuch epidemiologicznych, dlatego powinna trwać przynajmniej trzy tygodnie. Dwa tygodnie to trochę mało, gdy weźmiemy pod uwagę, że są wśród nas osoby, które zarażają, a nie mają jeszcze objawów. Po dwóch tygodniach można liczyć na spadek liczby chorych, bo masa ludzi została w domach. Ale może być tak, że nieco uspokojeni doniesieniami masowo wyjdziemy na ulicę i będzie nowe „odbicie”, znowu się zaczną zachorowania. Kwarantanna, czy kilka okresów kwarantanny, bo liczę, że będzie ich więcej, pozwolą naszej służbie zdrowia wyleczyć pierwszy rzut chorych i lepiej przygotować się na cięższe czasy.
- Możemy wychodzić na spacer, czy raczej Pan odradza jakąkolwiek aktywność?
- Każda forma ruchu jest dobra. Jeżeli mieszkamy na wsi, w odosobnieniu, to nie ma przeciwskazań, żeby wyjść do ogrodu. Ale jeżeli jest kwarantanna, to wszyscy siedzimy w domu. Rozumiem, że trzeba kupić chleb, zrobić jakieś podstawowe zakupy, ale nie może być tak, że spacerujemy po mieście, chodzimy na rodzinne imprezy. To jest brak zdrowego rozsądku. Dla własnego dobra musimy się izolować i pamiętać, że wokół nas mogą być osoby, które nie mają objawów, a zarażają.
- Nie każdy może zostać w domu. Strażak, listonosz czy pielęgniarka nie przejdą na zdalny system pracy. Jeśli na dyżur muszą przyjechać autobusem komunikacji miejskiej, jak powinni się zachować?
- To zalecenie dla wszystkich, nie tylko pasażerów ZKM. Przede wszystkim trzeba myć ręce, nosić przy sobie mały pojemnik ze środkiem wirusobójczym i regularnie z niego korzystać. Dziś byłem w sklepie świadkiem, jak pan kupował pewien preparat. Sprzedawca zachwalał, że ma środek bakteriobójczy. Ale taki produkt nie pomoże, bo w Polsce mamy do czynienia z wirusem. Trzeba stosować preparaty na bazie alkoholu, bo one działają zarówno bakteriobójczo jak i wirusobójczo.
- A to, co kupujemy w drogeriach ma działanie wirusobójcze, czy bakteriobójcze?
- Zawsze trzeba czytać informacje na opakowaniu. Jeżeli jest w składzie alkohol powyżej 70 proc, to na pewno taki preparat działa na część populacji wirusów.
- A jak przed wirusem chroni się Pan, pielęgniarki, personel przychodni?
- Przede wszystkim staramy się trzymać dystans. Prosimy pacjentów, by usiedli na krześle odsuniętym o co najmniej półtora metra od lekarza. Staramy się, rozmawiając z pacjentem, siedzieć do siebie bokiem. To nie jest objaw lekceważenia, lecz profilaktyka. Wirus przenosi się drogą kropelkową poprzez mikrodrobiny płynu wydostającego się z naszych ust w czasie rozmowy. Cząsteczki wirusa, jego materiału genetycznego, dostają się do śluzówek, stamtąd przenikają do krwiobiegu i infekują organizm. Mogą wniknąć przez nos, jamę ustną, śluzówki. To są główne drogi zarażania, dlatego gdy mamy kaszlącego pacjenta, zakładamy okulary ochronne, fartuch, maseczkę. Na koniec dnia fartuch jest wyrzucany i utylizowany. Regularnie spryskujemy ręce środkiem wirusobójczym. Ja po przyjściu do domu rozbieram się w przedpokoju i zostawiam odzież w pudełku na więcej niż 24 godziny, bo wirus może żyć dobę na tkaninach. Na papierze żyje do czterech godzin. Najdłużej na plastikach, trzy-cztery dni, a na polipropylenie nawet do siedmiu dni.
- Na pieniądzach cztery godziny?
- I na pieniądzach, i na podaniu, które składamy w urzędzie.
- Zagląda Pan czasem do sieci? Internet zalany jest informacjami, jak rzekomo domowym sposobem pozbyć się koronawirusa, jak się przed nim chronić.
- Nie czytam tych bzdur. To samo radzę pacjentom, by korzystali ze sprawdzonych źródeł wiedzy, np. stron ministerstwa zdrowia czy inspekcji sanitarnej.
- Fake newsy wpływają na pracę służby zdrowia?
- Oczywiście. Jest zbiorowy niepokój, ale myślę, że do paniki jeszcze nam daleko. Jako zbiorowość potrafimy zachować się racjonalnie, choć np. błędem było wykupowanie żywności. Gdyby ten stan trwał nadal mogłoby się okazać, że zabraknie jej dla ludzi, którzy podchodzą do tego zdroworozsądkowo. Poza tym część tych zapasów ulegnie przeterminowaniu i trafią na śmietnik. To jest koszmar.
- Ministerstwo zdrowia dopuszcza dla chorych kwarantannę domową. To jest dobry pomysł?
- Tak, ale pod warunkiem, że pacjenci poważnie ją potraktują. Muszą mieć świadomość, że to stan wyższej konieczności i Sanepid nie kieruje ich na kwarantannę bez wyraźnego powodu. I naprawdę nie chodzi tylko o zdrowie tej jednej osoby, ale dobro ogółu. Pamiętajmy, że kilka dni temu Światowa Organizacja Zdrowia ogłosił stan pandemii, więc to poważny, globalny problem. Ale nawet w takich warunkach państwo nie może stanąć w miejscu. Są służby kluczowe, które muszą działać, jak policja, straż, wojsko, ochrona zdrowia, ktoś musi zabrać śmieci, dostarczać pocztę. Kwarantanna oznacza pełne odizolowanie na wskazany przez Sanepid czas. I koniec. Wyobraźmy sobie sytuację, że mamy w mieście szpital, gdzie na oddziale intensywnej terapii pracuje czterech anestezjologów, i dwóch z nich zachoruje. Dyrektor zostaje z połową stanu osobowego, a prawdopodobnie jeszcze jeden z nich, z tych zdrowych, zachoruje na oddziale. Jak jeden lekarz miałby sobie poradzić?
- Za złamanie zasad kwarantanny można otrzymać nawet kilka tysięcy złotych mandatu.
- I słusznie. Wszyscy musimy zrozumieć, że jako społeczeństwo nie mamy tylko praw, ale przede wszystkim obowiązki. Są państwa, gdzie pacjent ma obowiązek leczenia, przyjmowania leków, a nieprzestrzeganie nakazów może się spotkać z dużymi restrykcjami. Mamy dobry czas do rozmowy, czym jest państwo obywatelskie. Powinniśmy się wspierać, być uczciwi i mieć poczucie obowiązku. Pacjenci muszą wykazać się większą rozwagą i nie szturmować przychodni, bo np. syn ma lekko podwyższoną temperaturę i dwa razy zakaszlał. Gdy lekarz przeprowadza wywiad, nie oszukujmy go. Zdarzają się pacjenci zatajający informację, że mieli kontakt z kimś kaszlącym, gorączkującym. I potem taki pacjent idzie do domu, pracy, na zakupy do sklepy i roznosi wirusa wszędzie, gdzie się pojawi. Bierzmy przykład ze środowiska medycznego. Duża część personelu pracuje na tak zwanej własnej działalności. To są ludzie którzy w każdej chwili mogą powiedzieć - robię sobie kwarantannę, zawieszam działalność. Na razie nie spotkałem się z takim przypadkiem, w przychodni wszyscy przyszli dziś do pracy, bo uważają, że zostali powołani do tego, by pomagać ludziom.
- Świat medycyny ma teraz dwa razy więcej pracy, bo z jednej strony alert epidemiczny, a z drugiej życie toczy się nadal.
- Mamy wiele innych chorób, które obarczone są o wiele większą śmiertelnością niż koronawirus, chociażby cukrzyca czy nadciśnienie tętnicze. W Polsce umiera 120 tys. osób rocznie z powodu nadciśnienia tętniczego. Z tym też trzeba walczyć. Także wyciszmy się troszeczkę, bo jeśli będziemy przestrzegać podstawowych zasad higieny, trzymać się od siebie z daleka, przestrzegać kwarantanny, to oczywiście damy radę.
dr Paweł Piątkiewicz - absolwent Wojskowej Akademii Medycznej, specjalista medycyny taktycznej, od 30 lat praktykujący lekarz. Ma specjalizację z anestezjologii i intensywnej terapii. Był lekarzem pułku w 32. Pułku Lotnictwa Taktycznego w Bielicach, potem w latach 1991-2012 pracował w szpitalu w Sochaczewie – pięć lat na oddziale pediatrii, potem na anestezjologii i intensywnej terapii. Siedem lat kierował oddziałem ratunkowym, pogotowiem, nocną i świąteczną pomocą lekarską, cztery lata związany z sochaczewską stacją dializ. Obecnie jako anestezjolog pracuje w Zakładzie Anestezjologii w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej w Warszawie. Jest tam również wykładowcą przedmiotów z zakresu medycyny taktycznej i medycyny pola walki.