W jednym z ostatnich wydań "Ziemi Sochaczewskiej" pisaliśmy o odsłonięciu na budynku nowej komendy tablicy upamiętniającej funkcjonariuszy Policji Państwowej, którzy zginęli podczas wojny. Wśród uczestników uroczystości był ks. Tadeusz Kraszewski, którego ojciec stracił życie podczas służby. Dzisiaj prezentujemy wspomnienia ks. Kraszewskiego, spisane przez Barbarę Sobkowicz. Stanowią one fragment przygotowywanej do druku nowej książki znanej sochaczewskiej polonistki.
Upalny dzień sierpnia 2019 roku. Siedzimy w gościnnym domu państwa Lidii i Bogdana Zakrzewskich. Już odpoczywamy po serdecznych powitaniach, okrzykach wyrażających radość ze spotkania, zapewnieniach, że chociaż dotychczas długo się nie widzieliśmy, to teraz postaramy się spotykać częściej.
Ksiądz Tadeusz Kraszewski, bo to z nim odwiedzam gospodarzy domu otoczonego, ku mojej zazdrości, pięknie utrzymanym ogrodem, nie wiedział, do kogo jedziemy. Tym bardziej się więc ucieszył zobaczywszy swojego kolegę ze szkoły, z sochaczewskiego liceum (matura 1952 r.). Wspominamy swoje miasto sprzed lat, wspominamy ludzi. Ja oddaję pożyczoną książkę „Uśmiech przez łzy”, a ks. Tadeusz przypomina, że w latach 1940-41 jako mały chłopczyk uczęszczał do przedszkola w Domu Dziecka Rodziny Policyjnej.
Dyskusja, bo powstał problem: nie możemy z ks. Kraszewskim ustalić w sposób jednoznaczny, kto był inicjatorem tego tak nowoczesnego jak na owe czasy obiektu przy ulicy Ziemowita, kto pierwszy rzucił hasło o budowie domu dla sierot po zmarłych policjantach. Ja powołuję się na odnaleziony przeze mnie plakacik ukryty przez wiele lat wśród moich najróżniejszych szpargałów. Tam, na tym plakaciku, „czarno na białym” był zapis naszego ówczesnego starostwa z dnia 11 listopada 1928 roku o zobowiązaniu się tego urzędu w 10. rocznicę odzyskania niepodległości do wybudowania takiej placówki o charakterze opiekuńczo-wychowawczym dla określonej grupy dzieci. Ksiądz Kraszewski natomiast twierdzi, zgodnie z tym, co w swojej książce „Uśmiech przez łzy” pisze Kazimierz Racławski, że pomysł postawienia takiej budowli zrodził się w głowie wielkiej działaczki charytatywnej – Haliny Garbolewskiej. To jej mąż, właściciel majątku Czerwonka, podarował plac pod zabudowę. Dużą rolę odegrała tu też pani generałowa Leokadia Zamorska, małżonka ówczesnego Komendanta Głównego Policji Państwowej i przewodnicząca zarządu naczelnego Stowarzyszenia Rodziny Policyjnej. Ksiądz Tadeusz twierdzi, że wszyscy policjanci wnosili swoje składki, a jego ojciec pełniący funkcje komendanta Posterunku Policji w Boryszewie wpłacał na ten szczytny cel budowy domu co miesiąc 60 zł. To było bardzo dużo pieniędzy. Przecież tyle wynosiły miesięczne pobory opiekunki z domu dziecka.
Nie możemy dojść do wspólnego wniosku, kończącego dyskusję o tym, kto najbardziej się przyczynił do budowy, kto miał pomysł, kto miał największe zasługi. Proponuję więc, aby sprawę powołania do życia domu dziecka przy ul. Ziemowita pozostawić do rozstrzygnięcia historykom. Tak też robimy i oddajemy się znowu wspomnieniom, tym bardziej, że księdza Tadeusza do wspominania nie trzeba specjalnie namawiać.
Z jego opowieści dowiadujemy się, że przedszkole przy Domu Dziecka Rodziny Policyjnej działało krótko, bo w latach 1940-41; czynne było do 22 czerwca, do momentu wybuchu wojny Niemiec ze Związkiem Radzieckim.
Dzięki swoim opiekunom, a szczególnie wychowawczyni, pani Wiktorii Rektajtis, dzieci nie odczuły tak wojennej codzienności, jak ich rodzice, krewni, sąsiedzi… Pani Wiktoria miała wyjątkowy dar opowiadania. Wędrowali więc mali podopieczni ze swoją panią przez okupowane miasto zatrzymując się a to przed sochaczewskim zamkiem (opowieść o książętach mazowieckich), a to przy pomniku króla Bolesław Krzywoustego – tu wysłuchały opowieści o pochówku tego władcy. A w domu, w przedszkolnej sali - opowieści i słuchanie fragmentów polskiej literatury, np. „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza. Można powiedzieć, że były to krótkie i ciekawe lekcje historii świetnie dostosowane do wieku małych odbiorców. To one niewątpliwie zaszczepiły w tych małych umysłach późniejszą ciekawość świata, miłość do książek. Były to też lekcje patriotyzmu, na razie tego patriotyzmu lokalnego.
Tak z sentymentem ks. Kraszewski wspomina swój krótki pobyt w tamtejszym przedszkolu, dodając, że nie tylko spędzał tam czas w ciągu dnia, ale i spał tam. Wspomina też z sentymentem i wzruszeniem swój rodzinny dom sprzed wojny. Jego małą ojczyzną był wówczas Boryszew, przedmiejska osada Sochaczewa. To tu wraz z rodzicami i czwórą rodzeństwa zamieszkał mały Tadzio w 1938 roku. Wspomina domy otoczone zielenią, drewnianą kapliczkę z wizerunkiem Matki Boskiej. To tu odbywało się tradycyjne majowe śpiewanie litanii do Najświętszej Marii Panny oraz innych religijnych, najczęściej maryjnych pieśni.
Wspomina też swoje zabawy z rówieśnikami i swoje pierwsze przedszkole działające przy fabryce Boryszew. Wtedy jeszcze (w odróżnieniu od przedszkola „policyjnego”) wolał bawić się przy domu z kolegami, niż chodzić do przedszkola, więc długo z niego nie korzystał. Świat i okoliczną przyrodę poznawał chodząc na wycieczki ze starszym rodzeństwem. Lubił też słuchać radia, medium, które wtedy było niezwykłą rzadkością w domach polskich rodzin.
Życie rodzinne… wspomina je z rozczuleniem. Pamięta jak każdego roku 6 sierpnia była w ich domu wielka uroczystość: rocznica ślubu rodziców. Pamięta ostatnie takie święto w 1939 roku. To już wtedy, tak jak w całym kraju i w pracy ojca w policji sytuacja była mocno napięta: dodatkowe dyżury, ciągłe ćwiczenia. Wraz z rodzeństwem i mamą pojechali tego dnia do Niepokalanowa, aby uczestniczyć, jak co roku, we wcześniej zamówionej przez mamę mszy świętej. Bez ojca. Musiał zostać w pracy, w komendzie policji.
„A potem 1 września. Wojna. Uciekamy do wsi Emilianów – wspomina ks. Kraszewski. – A potem prośby ojca, abyśmy ewakuowali się z Sochaczewa na Wołyń lub Podole, bo tam będzie przed Niemcami bezpiecznie. Mama odmawia i teraz i 8 września, kiedy ojciec znowu prosi. Mama wie, że ojciec, policjant, musi spełnić swój obowiązek, ale my musimy zostać tu, gdzie jest nasz dom”.
„I ojciec spełnia rozkaz – kontynuuje ks. Tadeusz. – Jedzie wraz z funkcjonariuszami policji do Łucka na Wołyń, tam już 19 września 1939 roku dostaje się do sowieckiej niewoli. Najpierw jest więźniem łagru w Starobielsku, a potem jeszcze Taszkient, Marko, Ługawoj. I wreszcie wybawienie: tworzenie armii polskiej przez generała Władysława Andersa. Wraz z naszym wojskiem przez Pakistan, Irak, Iran, Palestynę, Egipt przybywa w 1943 roku do Neapolu. Cały czas ze Starobielska pisze do mamy listy. Zapewnia w nich, że jest zdrowy. Martwi się o naszą rodzinę, prosi o wiadomości, chce wiedzieć, czy jesteśmy zdrowi i w miarę bezpieczni. I nadchodzi nieszczęśliwy dzień 20 września 1944 roku. Tak blisko do zakończenia wojny! Ojciec ginie. Pochowany jest na polskim cmentarzu wojskowym w Casamassima koło Bari”.
Ksiądz Tadeusz przerywa swoją opowieść. Zapada cisza… Przerywam to nieco przedłużające się milczenie:
„Jaką dzielną osobą musiała być księdza mama, pani Maria Kraszewska. Przecież całej waszej piątce, wam, dzieciom, potrzebne było mocne oparcie, bo do tworzenia nowego i bezpiecznego domu, silnej rodziny, zabrakło kogoś bardzo ważnego – ojca!, tym bardziej, że nie mieliście tu żadnej bliższej rodziny”.
„Tak, trzeba było na nowo tworzyć dom, dbać o rodzinę, dzieci. Mamie się to udało”.
„A ty, Tadek – odzywa się pan Bogdan – miałeś wiele domów. Byłeś przecież proboszczem wielu podłowickich parafii i w każdej z nich był twój dom”.
„Teraz mam dom w Sochaczewie. Mieszkam w Domu Kapłana Seniora na Staszica. Zapraszam was do siebie”.
………………………
Jeszcze jeden sierpniowy (też bardzo ciepły) dzień 2019 roku. Składam wizytę ks. Tadeuszowi Kraszewskiemu. Jestem w Domu Kapłana Seniora. Dla niektórych starszych sochaczewian to wciąż szpital przy ul. Staszica, dla innych, też najczęściej starszych, to punkt rehabilitacyjny Caritas.
Z księdzem Tadeuszem staramy się uzgodnić nieco różniące nas opinie dotyczące inicjatorów powstania przed wojną (1936/37) Domu Dziecka Rodziny Policyjnej. Tym razem szybko dochodzimy do, jak to się dziś określa, konsensusu: pomysłodawcami mogli być i państwo Garbolewscy, i przede wszystkim Komendant Naczelny Policji, i jego żona, i żona Józefa Piłsudskiego, a wykonanie przedsięwzięcia wzięło na siebie ówczesne starostwo sochaczewskie. Tak miała być uświetniona 10. rocznica odzyskania przez nasz kraj niepodległości.
No i wreszcie możemy sobie, w zgodzie i spokoju, wspominać jedną z już dawno niefunkcjonujących placówek opiekuńczo-wychowawczych, mówiąc „Był sobie dom”…